Do akcji weszliśmy o północy. Niestety polskie koleje kolejny raz dały popis swoim możliwościom i przez pierwsze sześć godzin podróży staliśmy i spaliśmy na zmianę w korytarzu ściśnięci z innymi towarzyszami niedoli. Morale trochę podupadło bo jak tu dać z siebie wszystko na 35 kilometrowym odcinku Beskidu Makowskiego skoro nawet nie zmrużymy oka przed wyruszeniem? Prawie jak na selekcji. Finalnie jednak na ostatnie kilka godzin do Krakowa dostajemy dwa miejsca w przedziale i łapiemy trochę “urywanego” snu.
Szybki obiad w Krakowie i ruszamy do Dowództwa Wojsk Specjalnych. Na samym wejściu poznajemy Kubę – najmłodszego uczestnika Marszu który z trasą poradził sobie naprawdę świetnie. Na biurze przepustek wita nas sympatyczna pani z prywatnej firmy ochroniarskiej, nasze dane zostają potwierdzone jako uczestników marszu i…. przekraczamy bramy DWS-u. Miejsce noclegowe to kilka namiotów wojskowych Lubawy, meldujemy się w pierwszym z nich, otrzymując pakiety startowe, wytyczne w jakim zakresie możemy samodzielnie się poruszać po bazie (bez opieki tylko praktycznie do WC i pobliskiego stoiska gastronomicznego). Wybieramy swój namiot rozkładamy się na wybranych łóżkach. Przegląd mapy, nawiązanie pierwszych kontaktów no i trzy godziny odpoczynku przed marszem. Trochę dowcipów rozrzedza atmosferę ale ogólnie każdy zastanawia się co go czeka, jak będzie wyglądała wspomniana przeprawa wodna. Ja korzystając z wcześniej zawiązanych kontaktów podpytuję o prawdopodobną lokalizację przeprawy wodnej – w zamian otrzymuje wskazanie na mapie ale nie do końca pewne.
Zbliża się godzina Zero – zostajemy ustawieni do wymarszu na plac apelowy. Tam słowa otuchy i motywacji przekazuje nam sam Pułkownik Mariusz Skulimowski – d-ca JW NIL. Organizatorzy przypominają kolejny raz o zasadach obowiązujących uczestników i pakujemy się podzieleni na dwa zespoły do dwóch autobusów. Na miejsce startu docieramy za około godzinę. Wysypujemy się na polankę i kolejne niespełna 60 minut oczekiwania na zmierzch. Uśmiechy na twarzach, ostatnie przygotowania, a nawet wywiady dla znanego magazynu militarnego.Oświetlamy się lighstickami, wspólne odliczanie i wyruszamy.
Razem z nami na trasę wjeżdzają dwa quady z zabezpieczeniem medycznym. Niespełna 100 osób rozpoczęło swoją przygodę śladami gen. Nila. Kolumna powoli rozciąga się, prym wiodą oczywiście biegacze, my plasujemy się bliżej końca – mamy swoją taktykę na rozłożenie sił. Pierwsze podejście zaraz po starcie daje nam namiastkę późniejszej trasy. Długie ,o grząskim podłożu, gdzieniegdzie usłane kamieniami, otoczone gęstym lasem. Pierwszy checkpoint, podajemy numerki, lekka nerwówka z mojej strony bo dostajemy informację że jesteśmy gdzieś na końcu. Walczymy dalej mamy swoje tempo, jeszcze trzymają się nas żarty. Kolejne wejścia, zejścia, następny checkpoint. Tradycyjnie podajemy numery, pada zdawkowe “Powodzenia”, “Wszystko OK?” albo poprostu cisza – jest klimat. Powoli zdobywamy lepsze pozycję chociaż idzie to mozolnie. Na 1 szczycie checkpoint przy tablicy pamiątkowej której nie zdążyłem przeczytać, małe ognisko, kilku uczestników przysiadło. My korzystając z okazji ruszamy dalej przeskakujemy o te kilka pozycji do przodu. Walczymy dalej. Pokonujemy pierwsze pasmo Lubogoszcz; czeka nas długie zejście wprost na drogę wśród zabudowań. Do tej pory problemy z nawigacją nie występują – trasa jest oświetlona lighstckami co pewien czas a dodatkowo cały czas podpieramy się mapą i oznaczeniami szlaków. Korzystając z asfaltowej drogi decydujemy się na trucht. Pierwszy problem – zauważam że A. ma odpięty plecak, podczas biegu zamek systematycznie rozpinał się podczas podskakiwania. Szybka weryfikacja dłonią wnętrza – wszystko na miejscu a przynajmniej większość. Kończymy nas krótki rajd na kolejnym checkpoincie, pokonujemy dwie rzeczki mostem, narazie bez przeprawy.
W tym momencie zaczyna się podejście czarnym szlakiem, jak się miało okazać najgorszy odcinek z całej wyprawy ze szczytem Szczebel 976 m. n.p.m. Zaczyna się w miarę lekko asfaltowy odcinek, utwardzona droga parę zakrętów i wchodzimy w wąską, kamienistą i nierówną ścieżkę. To jednak dopiero początek. Finalnie stajemy przed kamienistą “ścianą”, gdzie trasę pokonuje się już przy pomocy rąk, mozolnie ale równy krok za krokiem wleczemy się pod górę – grunt to się nie zatrzymać, nie dać się złamać. Ciężko mi powiedzieć ile nam to zajęło czasu ale gdy miało się wrażenie że to koniec trasa tylko lekko skręcała i znowu zaczynały się kamienie i wspinaczka. Na szczycie pozwoliliśmy sobie na kilka minut przerwy na pożywienie, uzupełnienie płynów. Mogło by się wydawać że podejście jest najgorsze chociaż tak naprawdę zejście było piekłem. Kolana dostały swoje i naprawdę zamiast jednego stromego zejścia otrzymaliśmy długie zejście usypane głazami i błotem. Z późniejszej relacji uczestników dowiedzieliśmy się że zdarzyło się tam kilka wypadków – upadki, otarcia obicia. Naprawdę niektórzy niemal zbiegali i wyprzedzali nas. My do zejścia użyliśmy znalezionych kijów które zastępowały nam brakujące kijki trekkingowe. Patrzyliśmy pod nogi żeby nie nabawić się skręcenia kostki które byłoby zgubienne. Na tym etapie humory trochę nam uciekły. Człowiek skupia się bardziej na stawianych krokach, zmęczenie powoli daje mu się we znaki. Moment z którym znowu wyszliśmy na asfaltową drogę był zbawieniem.
Przed ostatni odcinek – szlak żółty wydawałoby się że już nic trudnego nie może nas spotkać. Powiem jednak że ten odcinek był najdłuższy i mi osobiście dał się we znaki z powodu monotonii – góra dół góra dół – odskocznią były trochę inne widoki więcej otwartych polan oddzielających tereny zalesione – jednak ile można dostrzec w nocy przy blasku księżyca i czołówki?
Krok za krokiem finalnie zbliżyliśmy się do ostatniego odcinka – szlak zielony 6,4km długości. Niby krótki dystans ale ciągnął się niemal w nieskończoność, ciężkie kroki, tylko jakaś zdawkowa komunikacja między sobą no i wewnętrzna walka, żeby się tylko nie poddać bo przecież to już końcówka. Beskid żegna nas ostatnim zejściem – widzimy już światła zabudowań – ale droga jest kamienista i ciężko stawiać stabilne kroki – taka mała wiśienka na torcie na dobicie. Wpadamy do wioski, został około 1km do mety, kolejny raz tej nocny puszczamy się biegiem po asfaltowej drodze. Kilka uliczek, już nie spoglądam na mapę, wybieram na czuja, kilka zakrętów i finalnie brama ośrodka w którym jest końcowy checkpoint. Symbolicznie rzucamy się sprintem przez linię mety. Są organizatorzy, są brawa jest medal, bo przecież każdy kto dotrwał jest zwycięzcą – pokonał przede wszystkim siebie w niezłomnym dążeniu do celu. Podbieramy rzeczy z depozytu, ciepły posiłek, no i kładziemy się w namiocie-poczekalni w oczekiwaniu na autobus. W autobusie zasypiam jak dziecko – przez sen męczą mnie skurcze, w DWS prysznic i spać bo jest już 6 rano więc już czas najwyższy :).
Nazajutrz prelekcje żołnierzy AK z okazji święta JW NIL, uroczysty apel, wręczenie nagród zwycięzcom, przemówienia m.in. płk Mariusza Skulimowskiego, gen. bryg. Piotra Patalonga, ale to już tajemnica i nie wychodzi poza mury DWS-u 🙂 – kto nie był niech żałuje i stara się za rok.
Na koniec chciałbym podziękować organizatorom za wspaniałe przyjęcie uczestników, bardzo dobrą organizację, logistykę i przede wszystkim serdeczność.
Relacja: Mizz
Zdjęcia: organizator