Bieg, który zmienił się w przeprawę.
Po dwóch dniach zmagań na zawodach ratowniczo-taktycznych grup paramilitarnych wstaliśmy wcześnie w niedzielny poranek. Było wcześnie, a już żar lał się z nieba. Pomyślałem, że będzie ciężko. Bardzo ciężko. Gdyby nie motywacja całego teamu (w tym osób, które zostawały jeszcze we Wrocławiu), to nie wiem czy miałbym tyle samozaparcia, by wystartować w tym biegu styrany fizycznymi i merytorycznymi wyzwaniami. Mimo, iż z drużyny działającej na zawodach ratowniczych tylko dwóch miało rywalizować w Formoza challange, to cała nasza czwórka wzięła na barki konsekwencje całego przedsięwzięcia logistycznego. I zrobili to w imię dewizy „Nigdy nie zostawiamy swoich”. Bez żadnego jęknięcia. W półtora godziny ogarnęliśmy obozowisko, szpej i ruszyliśmy w drogę z poligonu we Wrocławiu do Oborników.
Krew (sztuczna), urwane kończyny, poród, transport rannych – wszystko w pełnym ekwipunku. 48 h zaprawa przed Formoza Challange.
Razem z Grubym stanęliśmy na starcie. Nawet jakoś nie rozmawialiśmy ze sobą z tego całego zmęczenia. Nie było motywacyjnych okrzyków, nie ustalaliśmy taktyki, ba nawet nie czuliśmy stresu przed startem. Zmarnowanie zawodami i trasą oraz może max trzy godziny snu sprawiły, że mimo żargonu, okrzyków dopingu i podekscytowania ten start przeżywaliśmy w „slowmotion”. Mieliśmy w głowie tylko jeden cel, pobiec, przeżyć, w miarę możliwości zająć względnie dobrą lokatę i wrócić do Gdańska.
Pierwszy raz zdecydowaliśmy się na start bez mundurów. Nie wymagał tego regulamin.
Ruszaliśmy w dziesięcioosobowych falach. Pierwszą przeszkodą był mur stworzony z siana, któremu towarzyszył uporczywy deszcz generowany przez aramtki wodne strażaków. Po biegu, te same armatki wyczyściły nas z błota i kurzu. Woda była zbawienna, dzięki niej od razu odnaleźliśmy w sobie rezerwy energii i siły. Cały bieg był wymagający. Na torze motocrossowym liczne wzniesienia pozwoliły nam wypracować przewagę nad naszą startowa grupą. Mimo, iż pochodzimy z nad morza, to również sprawnie biegamy po górach. Gdy minęliśmy zagadkę logiczną, czołganie pod drutem oraz podbieg po grząskim piasku, to zaczęła się „woda”. Dużo wody. Była przeprawa przez zbiornik której towarzyszyła tyrolka. Przeprawa z wykorzystaniem liny, której puszczenie wiązało się z porwaniem przez prąd Warty. Przeprawa przez lokalne bagno, przeprawa, przeprawa, przeprawa… Oczywiście w między czasie wyrastały jak z podziemi przeszkody, takie jak ściany, tunele, labirynty, pochylnie i wiele więcej których nie starałem się nawet zapamiętać.
Raj, po prostu raj.
Zawodników na trasie było mnóstwo. Organizator odwalił naprawdę konkretną robotę zapewniać dobre oznakowanie trasy i zaplecze techniczne. Na przeszkodach były przestoje, aczkolwiek używając perswazji słownej współzawodnicy przepuszczali północnego straceńca. Osobiście stałem może na czterech przeszkodach. Na trasie atmosfera przyjazna. Wzajemna pomoc i asekuracja.
Błoto, przeszkody, skwar. Dobre połączenie.
Bieg ukończyłem sprintem wbiegając pod górkę, na której znajdowała się meta. Towarzyszył mi gorący doping, gdyż na ostatniej prostej próbowałem ostatni raz podjąć znajdującego się przede mną ostatniego współzawodnika. Na metę wbiegliśmy ramię w ramię. Otrzymałem medal ukończenia i ledwo żywy zostałem przechwycony przez swoich.
My akurat musieliśmy zostawić jedną osobę – z-cę dowódcy Formacji SGO. Kapitan opuszcza statek i podium ostatni;)
Po wymianie wrażeń i podsumowaniu strat, poszliśmy pokrzątać się po okolicznych stoiskach. Przybiliśmy parę piątek i taktycznie pod osłoną kolegów z drugiego teamu SGO zawinęliśmy do Gdańska. Wiadomość o wygranej otrzymaliśmy telefonicznie od obecnego jeszcze w obornikach Mario. Odebrał on w imieniu obu zwycięskich teamów nagrody (wszystkie kategorie zespołowe wygrało SGO!).
Autor: Kruk