PRESELEKCJA (DZIEŃ I)
Start XX Selekcji zaplanowano na godzinę 12:00 26.07.2017 w poniedziałek. Miejsce zbiórki – stacja kolejowa w Prostynii, jakieś 10km od Kalisza Pomorskiego. Poza obowiązkowym wyposażeniem, były to jedyne informacje jakimi dysponowałem o tegorocznej edycji legendarnej gry terenowej.
Jako że od Pojezierza Drawskiego dzieli mnie 6 godzin jazdy autem, zdecydowałem że w okolicę poligonu udam się już w niedzielę i tam spędzę noc. W trasę z Katowic wyruszyłem z moim kumplem ok. godziny 11.
Pod dotarciu rozbiliśmy się na polu namiotowym. Tam spotkaliśmy gościa z Warszawy, który przyjechał do Prostyni w takim samym celu jak my. Wieczorem dołączyło do nas jeszcze czterech śmiałków. Wspólne ognisko, rozmowy o zbliżającej się rozgrywce i opowieści właściciela pola namiotowego, który jak twierdzi, Poligon Drawski zna jak własną kieszeń, zaczęły działać na wyobraźnię. Poczułem, że zbliża się naprawdę duża przygoda…
Poniedziałek godzina 12:00. Na stacji kolejowej pojawia się major Arkadiusz Kups – organizator i szef Selekcji. Po krótkim przywitaniu i oznajmieniu, że w tym miejscu kończy się nasza styczność z cywilizacją, padają rozkazy: w lewo zwrot! Na przód marsz! W kolumnie dwójkowej liczącej ponad stu zgłoszonych do rozgrywki, pod eskortą samochodów żandarmerii wojskiej, udaliśmy się w kierunku poligonu drawskiego.
Po 5 km szybkiego marszu znaleźliśmy w Jaworzu – legendarnej bazie szkolenia komandosów. To tu odbyła się tegoroczna preselekcja – sprawdzian wydolności i siły mięśni, który zawsze wyłaniał grupę najsprawniejszych, mogących uczestniczyć w grze głównej.
Zaczęło się tak jak zwykle – major objaśnił ćwiczenia na poszczególnych punktach. Na każde ćwiczenie była jedna minuta, przerwa między ćwiczeniami pół minuty, a ćwiczeń dziewięć, z czego w jednym z nich należało odpowiedzieć na 15 pytań zamkniętych dotyczących polskiej wojny obronnej w 1939 roku. Poza tym były tzw. „delfinki”, pompki wąskie, pompki szerokie, pajacyki ze skrzynką na amunicję, przysiady z baniakiem na 20 litrów i jeszcze kilka ćwiczeń, z których pamiętam tylko przyspieszony oddech i potworny ból w każdej kończynie.
Po jakiś czterech godzinach od rozpoczęcia major zarządził zbiórkę i ogłosił wyniki:
„do części głównej XX Selekcji zakwalifikowali się… wszyscy uczestnicy preselekcji!”
Tego jeszcze chyba w historii Selekcji nie było. Zakwalifikowało się 112 osób.
Przyszedł czas na rewizję osobistą. Stłoczeni na niewielkiej polance przy trenażerze dla spadochroniarzy, każdy czekał na wywołanie swojego nazwiska. Usłyszałem swoje. Plecak na plecy i jazda biegiem jakieś 20m w kierunku instruktorów. Tam już słyszałem tylko: „Wywalaj wszystko co masz w plecaku! Co tak wolno! Ruszaj się!” Zaraz potem oddałem swój depozyt. W zamian dostałem koszulkę, czapkę i numerek. Aby dopełnić „formalności” zostało mi tylko pozbieranie swojego porozrzucanego ekwipunku na wszystkie strony świata, co nie poszło mi już tak sprawnie jak wyrzucenie go na zewnątrz. Wszystko przy akompaniamencie poganiania i krzyków instruktorów, które towarzyszyły nam już przez całą selekcję.
Od teraz stałem się numerem. Musiałem zapomnieć o mojej dotychczasowej tożsamości i przyzwyczaić do nowej. Moje nowe imię i nazwisko to numer 24. Jedynie w wyjątkowych sytuacjach mogłem wrócić do pierwotnych personaliów i to po podaniu przez instruktora hasła 1379. Hasła, które swoje drogą jest numerem jednostki 56 Kompanii Specjalnej, z którą major Kups był przez lata związany.
Niestety już na tym etapie zaczęły się pierwsze wykluczenia i rezygnacje. Kilka osób najwyraźniej przyjechało jedynie sprawdzić swoje siły na preselekcji i nie stawiło się na rewizji, kilku zostało zdyskwalifikowanych za brak munduru, który był wyposażeniem obowiązkowym.
Zaczęło się… W dwuszeregu zbiórka! Padnij! Powstań! Padnij! Powstań! I jeszcze wiele innych rozkazów wykrzykiwanych rytmicznie przez majora, mających uświadomić nam kto tutaj rządzi. Potem doszły do tego niekończące się pompki i wznosy nóg w leżeniu. Znów kilku odpadło…
W między czasie wydawka jedzenia, na którą wszyscy z niecierpliwością czekali.
Podczas kolejnej serii pompek major podał pierwszą część kodu składającą się z dziesięciu znaków. Do tego z sześć azymutów do zapamiętania.
Nie wiadomo kiedy, ale dzień zleciał. Bez zegarków ciężko było określić godzinę, jedynie ściemniające się niebo sugerowało, że pora już jest późnowieczorowa. Może była 22 może 23…
W kolumnie dwójkowej za instruktorem pomaszerowaliśmy do miejsca pierwszego spoczynku pod gołym niebem – na polanę, na której ułożyliśmy się w rzędzie jeden obok drugiego. Widziałem, że niektórzy mieli ze sobą jedynie folię NRC, ja nie popełniłem tego błędu i wziąłem śpiwór. Cienki i lekki, może nie zbyt ciepły, ale wystarczył żeby całkiem dobrze wyspać się pierwszej nocy.
DZIEŃ II
Obudziły mnie promienie słońca i ciche rozmowy pozostałych uczestników. Dało się podsłuchać, że nie wszyscy mieli ciepłą i spokojną noc.
Powoli wszyscy zaczęli się zbierać, pakować ekwipunek i czekać na przebieg zdarzeń. Zaczęły się dyskusje na temat tego co nas dzisiaj czeka. W sumie mało mnie to interesowało. Będzie co ma być. Trzeba dać z siebie wszystko i z entuzjazmem iść na przód.
W końcu zjawił się major Kups ze swoją świtą. Na dzień dobry zaserwował nam porcję porannych pompek. Znów odpadło kilka numerów. W tym kumpel, z którym przyjechałem. Ktoś w między czasie zrezygnował. Selekcja rozpoczęła się na dobre.
Po pompkach czas na marszobieg, podczas którego została zrealizowana wydawka z jadącego na czele kolumny samochodu. Gdy już wszyscy dostali prowiant, przyszedł czas na konsumpcję i wspólną naukę wiersza, którego treść dostaliśmy na jednej kartce. O dziwo „Bóstwo Tajemnicze” Adama Asnyka zaczęło nam wszystkim wchodzić do głowy bardzo szybko. Nic bardziej mylnego, jak się jednak później okazało…
Dalej pomaszerowaliśmy na strzelnicę. Krótkie objaśnienie jakie zadania nas na niej czekają, a potem oczekiwanie na swoją kolej w cieniu drzew pobliskiego zagajnika.
Ruszaliśmy od najniższego numeru do najwyższego. W końcu przyszła kolej na mnie. Wybiegam zza budynku, za którym następował start. Biegnę ile sił w nogach do pierwszego instruktora: „Na ziemię! 20 pompek!” Robię 20 pompek z plecakiem na plecach. Potem słyszę: „bierzesz tą drewnianą skrzynkę, obiegasz cegłę i wracasz do mnie! Szybciej!” Robię co mi każe i biegnę dalej do wozu opancerzonego. Trzeba było się na niego wspiąć i zejść z drugiej strony. Biegnę do następnego instruktora. Słyszę tylko: „Stajesz w szerokim rozkroku przede mną i recytujesz wiersz!” W tym momencie następuje zupełna pustka w mojej głowie. Przypominam sobie jedynie dwa pierwsze słowa: „I nieraz…”. Powtarzałem je w kółko. Wytężam umysł. Cholera, przecież cały czas powtarzaliśmy ten wiersz! – pomyślałem. Nic więcej nie udało mi się przypomnieć… Instruktor każe przejść do następnego stanowiska. Kolejne zadanie polegało na zaznaczeniu na kartce jak najwięcej uśmiechniętych buziek w określonym czasie. Ileś tam zaznaczyłem. Nie pamiętam ile, cały czas adrenalina buzowała.
Czas na ostatnie zadanie – strzał z karabina wyborowego Alex. Od instruktora usłyszałem: „Podczas wydawki w samochodzie obok instruktorów była postawiona plansza z pewną postacią. Twoim zadaniem jest wycelowanie i strzelenie do tarczy właśnie z tą postacią”. Były trzy tarcze. Strzeliłem do taliba z granatnikiem na plecach bo mignęła mi ta postać w samochodzie. Czy celnie – tego to już nie wiem. Odrzut broni spowodował, że dostałem lunetką w czoło i mało widziałem. Potem okazało się, że miałem rozcięcie na głowie i potrzebna jest pomoc medyków. Ostatecznie odesłali mnie do szpitala w Drawsku. Na szczęście obyło się bez szycia i zostałem dopuszczony do dalszej rozgrywki. Od teraz wśród uczestników jestem znany jako „snajper”.
Po chwili wytchnienia i wydawce, przyszedł czas na zadania wodne – jak to mówi major – sprawdzenie naszej pływalności i wyporności. W wodzie czuję się dobrze, ale mimo to po wstępnym przepłynięciu kilku metrów zostałem przydzielony do grupki osób poddanym kolejnemu testowi. Już wiem co się święci – utrzymanie się na powierzchni z obciążeniem trzymanym w rękach. Mam to przećwiczone więc czuję się pewnie. Ale to co zobaczyłem na pomoście trochę zbiło mnie z tropu. Zgrzewka sześciu półtoralitrowych butelek z wodą, czyli w sumie 9kg było dla mnie zaskoczeniem. 5kg miałem przećwiczone, ale nie 9 kg! No trudno, co ma być to będzie. Wiele osób przede mną na tym ćwiczeniu poległo, tylko kilkorgu udało się utrzymać. Czas na mnie. Wchodzę. Dostaję od instruktorów obciążenie i… nie idę pod wodę! Przynajmniej nie od razu. Kilka sekund na powierzchni wystarczyło żeby zaliczyć konkurencję. Wychodząc z wody usłyszałem słowa uznania od kilku osób. Podobno utrzymałem się najdłużej. Jest satysfakcja. Jednak nie u wszystkich. Na tej konkurencji odpadła spora część z nas – jakieś 20 uczestników.
Potem marsz, kolejna część kodu, nowe azymuty, pompki – czyli cały codzienny zestaw do którego powoli wszyscy się przyzwyczajamy.
Zrobiło się już ciemno, a my ciągle na nogach… Zaprowadzono nas znów nad jezioro.
”Przebrać się w stroje do pływania” – usłyszeliśmy. Czyli kolejna porcja pływania, jednak tym razem w warunkach nocnych. Zmęczenie i chłód dawały się we znaki. Kilka osób zaczęło myśleć o rezygnacji przed nadchodzącą konkurencją, która polegała na skoku do wody z zawiązanymi oczami, zanurkowaniu i wyłowieniu z dna mułu. Nie było to takie proste zwłaszcza, że głębokość wynosiła jakieś 5m, a muł okazał się budyniowatą mazią, która przy wypływaniu wymywała się z dłoni. Jakieś 10 osób odpadło…
Dzisiaj woda zebrała spore żniwo. Na polu walki została mniej niż połowa. Z poznanych na kempingu w niedzielę zostałem tylko ja i nr 43.
DZIEŃ III
Tym razem nie wyspałem się za bardzo. Jednak wysiłek do późna, wczesna pobudka i chłodna noc nie sprzyjają regeneracji.
Na śniadanie chleb, marmolada i makrela z puszki, która na razie wydaje mi się bardzo dobra. Przy jedzeniu powtarzamy wspólnie wiersz, kod, azymuty. Czasem ktoś zażartuje, powie coś głupiego. Przy pierwszych promieniach słońca, na polanie, na której siedzieliśmy, atmosfera wydaje się całkiem sielankowa. Eliminacja spowodowała, że nasza grupa zaczęła się robić coraz mniejsza i tym samym coraz bardziej zżyta. Między ludźmi, którzy kojarzyli się jedynie z twarzy i numeru, zaczęła tworzyć się braterska więź.
Po śniadaniu zaczynamy tak jak zwykle po posiłku: „w prawo zwrot! Na przód marsz!” Okazało się, że tym razem zaprowadzono nas na tzw. „psychola” – psychologiczny tor przeszkód.
I znów po krótkim objaśnieniu jakie mniej więcej zadania nas na nim czekają, ustawiliśmy się w kolejce.
Odpoczywając przed swoim startem każdy powtarza kod, wiersz, azymuty bo nie wiadomo czego tak naprawdę będą od nas oczekiwać.
Przed startem robiło się coraz bardziej gorąco – i w powietrzu, i w głowie. Niby kod pamiętałem, wiersz szedł mi tak sobie; wydaje się, że azymuty znam. Inaczej jest jednak jak powtarza się wszystko na spokojnie w cieniu drzew, a inaczej gdy każą Ci wykrzyczeć zapamiętane informacje w stresie i przy zadyszce, w jakimś ciasnym betonowym kanale, patrząc instruktorowi prosto w oczy…
Po serii różnych zadań sprawnościowo – wydolnościowych na końcu toru, w ciemnym betonowym bunkrze czekali już na mnie „oprawcy” w kominiarkach, którzy konicznie chcieli sprawdzić moją pamięć wzrokową. Do zapamiętania było 5 przedmiotów leżących na stole. Potem odwrócili mi głowę. Na ścianie wisiała plansza z pewnym ciągiem cyfr i liter. Potem odwrót. Słyszę tylko: „ jakie przedmioty leżały na stole?!”, a zaraz „jaki kod zobaczyłeś na ścianie?!” Wszystko w atmosferze ciągłych pokrzykiwań i poganiania. Po wyjściu z bunkra jeszcze na dobicie zadanie na logikę przy wyciu syreny z samochodu i mogłem w końcu usiąść z resztą ekipy na placu otoczonym drutem kolczastym. Coraz bardziej czułem się jak jakiś jeniec…
Ten dzień wspominam jako fizycznie najcięższy. Po „psycholu” wzięli nas na konkretny bieg po poligonie. Było jakieś 30 stopni upału. Byliśmy spoceni od samego siedzenia w cieniu, a teraz jeszcze do tego doszedł bieg w naprawdę dobrym tempie. Warto zaznaczyć, że wszystkie zadania wykonywaliśmy z plecakiem na plecach. Na szczęście mój ważył jakieś 6kg, ale niektórzy targali ze sobą całkiem konkretne kobyły. Wtedy nawet najbardziej wytrenowani biegacze mieli dość…
Przed następną konkurencją już nie było nieśmiertelnych kozaków. Każdy był zmęczony. Wiadomo, każdy mówi za siebie, ale naprawdę nikt wtedy nie kipiał energią i entuzjazmem. Podobno nawet jeden gość zrezygnował.
Przyszedł czas na tor przeszkód składający się z przeprawy przez bagno, czołgania w piachu, kilkukrotną przeprawę przez kanał w różnych kombinacjach i przy różnych przeszkodach.
Na tym dzień się zdecydowanie nie kończył. Przyszedł czas na pompki i niekończące się serie czołgania pod linkami do których przymocowanie były dzwoneczki… Czołgaliśmy się jeden za drugim. Wystarczyło żeby chociaż jeden dzwoneczek zadzwonił i seria leciała od nowa. Ktoś szturchnął przez przypadek i od nowa, i jeszcze raz, i tak w kółko… Myślałem, że to się nigdy nie skończy.
Potem wznosy nóg, które doprowadziły moje mięśnie brzucha do skrajnego wyczerpania. Jeszcze chwilę i bym nie dał rady. Kilku chłopaków odpadło…
Wieczorem major zadecydował zbiórkę przed płonącą beczką. To oznaczało tylko jedno – eliminację. Tutaj nie było ostrzeżeń – poleciały kolejne numery. Zostało nas już niecałe 30 osób.
Na nocleg zaprowadzono nas pod betonową wiatę bo zbliżała się burza… Tego wieczora byłem naprawdę zmęczony. Nie wiem kiedy zasnąłem.
DZIEŃ IV
Została naprawdę silna ekipa. Cieszyłem się, że mogę dalej uczestniczyć w Selekcji razem z tymi świetnymi ludźmi. Wydawało mi się, że major będzie musiał się nieźle zmęczyć (ewentualnie nas) żeby z naszej prawie trzydziestoosobowej grupy wyciąć kolejnych uczestników…
Dzień zaczął się dość spokojnie. Po śniadaniu składającego się z chleba i wędzonej kiełbasy, którą od poprzedniego dnia nas karmili, zostaliśmy przewiezieni na strzelnicę w Studnicy. Poza strzelaniem do tarcz z CZ Brena, czekało nas recytowanie wiersza z jednoczesnym rozkładaniem i składaniem AK47 oraz zapamiętanie kodu z tarczy, na którą były skierowane urządzenia celownicze KTO Rosomak. Generalnie dużo atrakcji i sporo okazji żeby coś spieprzyć. Nie czułem, żeby poszły mi zadania doskonale, zwłaszcza że jako daltonista miałem problem z celowaniem do właściwych tarcz. Wyglądało to mniej więcej tak, że słyszałem zza pleców polecenie „czerwona!” wydawało mi się, że strzeliłem do czerwonej, jednak zaraz usłyszałem: „to jest według ciebie czerwona?!”. Potem dostawałem cele tylko na podstawie kodu zapisanego na tarczach…
Po 5 godzinach wróciliśmy na Jaworze. W Land Rowerze, którym jechałem w obie strony, na desce rozdzielczej zamontowany był zegarek. Stąd ten dokładnie podany czas.
I znów surowa kiełbasa i makrele… Z jedzeniem nie mieliśmy lekko. Zresztą jak ze wszystkim.
Potem przyszedł czas na naukę podstaw szyku patrolowego i maskowania. Na koniec spięli nas kajdankami w pary i dali 2 godziny na zamaskowanie się lesie. Spociliśmy się przy tym jak świnie. Nie łatwo było wykopać dół na dwie osoby z plecakami….
Jednak pomimo pomysłowości i kreatywności każdej pary, instruktorzy odnaleźli wszystkich.
Zaprowadzono nas znów nad wodę. Wydawał się to dość pozytywny punkt dnia bo mieliśmy okazję umyć się z piasku, ziemi i wszystkiego co wtarliśmy w naszą skórę podczas tworzenia kamuflażu. Jednak głównym celem naszej wizyty nad jeziorem było przeprowadzenie przez majora ćwiczeń skoków z pomostu do wody na przemian z pompkami na brzegu. I znów ze dwie osoby odpadły. Dało się wyczuć, że ćwiczenia mają przygotować nas do skoku ze śmigłowca, i że major nie dopuści nikogo, kto mógłby mieć z tym problem…
Dzień chylił się ku końcowi, jednak to nie był koniec atrakcji. Jeszcze wieczorne bieganie, którego miałem już dość…
Po biegu instruktor zaprowadził nas znów pod wiatę na nocleg. Jednak nie nacieszyliśmy się snem zbyt długo bo w nocy instruktorzy nawiedzili nas i zmusili do pobudki. Nocne budzenie – stały element Selekcji – było tym czego potrzebowaliśmy najmniej w tej chwili. Już zdążyły wszystkie emocje opaść po ostatnim wysiłku, a tu znów trzeba się zmobilizować, wszystko wcisnąć na szybko do plecaka i przygotować do kolejnego marszu. Na szczęście tym razem skończyło się na kilku kółkach w pobliżu miejsca gdzie spaliśmy. Na zakończenie kilka serii pompek i mogliśmy wrócić pod wiatę na upragniony sen…
DZIEŃ V
Dzień przywitał nas deszczem i zimnym wiatrem. Pogoda typowo barowa. Zjadłoby się coś ciepłego i popiło herbatą… Musieliśmy się jednak pocieszyć naszą ulubioną makrelą z chlebem.
Poranek dziwnie się dłużył. Po śniadaniu każdy dostał mapkę Drawska Pomorskiego. Rosła niepewność co do kolejnych zadań. Wszyscy zaczęli zapamiętywać nazwy ulic i główne punkty w mieście. Może tego będą od nas wymagać przy kolejnych zadaniach…
Mieliśmy całkiem dużo czasu dla siebie. Na tyle dużo, że zaczął doskwierać chłód.
W końcu pojawiły się samochody instruktorów. Z jednego wysiadł major i oświadczył, że czeka nas rozwiązywanie szyfru. Tego się nie spodziewałem. Przynajmniej nie na tym etapie Selekcji. Ustawieni w rzędzie dostaliśmy kartki z tekstem, na podstawie którego mieliśmy rozwiązać szyfr zapisany na tablicach ustawionych przed nami. Obawiałem się tego zadania. Nie wiedziałem, czy przy wyciu syren i pośpieszaniu przez instruktorów, dam radę się skoncentrować i podać właściwe rozwiązanie… Jednak zrobiłem to!
Niestety dla wielu było to ostatnie zadanie… Zostaliśmy w 11 osób. Odpadli świetni ludzie i zawodnicy. Zawiązały się przyjaźnie między nami. Żal było się rozstawać…
Pomimo utraty kompanów, trzeba było walczyć dalej. W deszczu przemaszerowaliśmy znów na tor psychologiczny. Tam czekały nas zadania sprawnościowe, a na końcu przesłuchanie przez majora – recytowanie wiersza i jeszcze kilka innych zadań sprawdzających między innymi naszą spostrzegawczość. Poza wierszem, z którym już nie miałem żadnych problemów, czułem że zadania nie poszły mi najlepiej. Kolejny raz obawiałem się, że nie dotrwam do następnego dnia.
Chwila wytchnienia, posiłek będący tym razem ciepłą racją żywnościową i znów otrzymaliśmy kolejną część kodu, który urósł do ponad czterdziestu znaków. Nigdy bym nie pomyślał, że jestem w stanie tyle zapamiętać.
Zaprowadzono nas w kierunku wiaty, z którą już dobrze zdążyliśmy się zapoznać. Było jeszcze za wcześnie żeby iść na spoczynek, więc taki obrót spraw wydawał się dość dziwny. Jednak, gdy zbliżyliśmy się do płyty lotniska, w pobliżu której stała nasza wiata wszystko stało się jasne… Naszym oczom ukazał się w całej okazałości Mi17. No to jednak, pomimo kiepskiej pogody będziemy skakać! Stanęliśmy tym razem przed najbardziej ekscytującym zadaniem podczas całej Selekcji – skoki ze śmigłowca do jeziora. Dotrwanie do tego momentu zdecydowanie podniosło nasze morale.
Po całym zamieszaniu z doborem i wciskaniem na siebie odpowiednich pianek do nurkowania Major oświadczył, że niestety zanim wejdziemy do śmigłowca, opuści nas jeden numer. Byłem pewny, że chodzi o mnie. Jednak miał na myśli nr 2.
Zarówno przed skokiem jak i po nim, panował w naszej ekipie dobry nastrój. Oprócz skoku, zadanie polegało na przepłynięciu jakiś 70 metrów do brzegu, podaniu całego kodu i ułożeniu kwadratu z plastikowych elementów. Całkiem sporo atrakcji, ale wydawało się, że każdemu w miarę poszło.
Trafiliśmy znów do słynnego domku bez okien. Po naprawdę długim odpoczynku, podczas którego większość z nas zasnęła, przyszedł po nas instruktor… Zaczęło się niewinnie. Marsz w spokojnym tempie. Zrobiliśmy tak jedno kółko. Drugie trochę szybsze, ale nikt nie narzekał. Po drugim doszło do zmiany instruktora, który dał się już wcześniej poznać z szybkiego tempa. Niestety wśród nas byli kontuzjowani, którzy szybkiego marszobiegu nie wytrzymają. W takiej sytuacji musieliśmy wcielić w życie wcześniej obmyślany plan, żeby najsłabsi pobiegli jako pierwsi, nadając swoje tempo reszcie. Nasza dziesiątka tworzyła zgraną drużynę, próbowaliśmy więc ze wszystkich sił ukończyć Selekcję w takim właśnie składzie. Niestety nr 5 ze łzami w oczach zrezygnowała. Już wcześniej narzekała na ból w kolanie. Na ostatnim okrążeniu poligonu najprawdopodobniej ból stał się nie do wytrzymania…
W dziewiątkę pobiegliśmy za instruktorem w miejsce spoczynku. Brudni, spoceni i zmęczeni ułożyliśmy się jeden obok drugiego w śpiworach licząc się z tym, że ledwo zaśniemy, a zaraz wparują do nas instruktorzy wrzeszcząc żeby przygotować się do zbiórki.
Nie pomyliliśmy zbytnio. Przy hukach petard, krzykach, wyciu syren i oślepiającym świetle mieliśmy kilkanaście sekund na spakowanie wszystkiego i ustawienie się w szeregu. Doszło do tego recytowanie kodu na wyrywki i kilka innych psychologicznych zagrywek. Kolejny numer odpadł. Zaciął się na kodzie… Szkoda chłopa, bo był dobrym duchem naszej ekipy. Dobry humor go nigdy nie opuszczał. Niestety nie zdążyliśmy się z nim nawet pożegnać.
Zostaliśmy w ósemkę, a do końca zostało naprawdę niewiele.
DZIEŃ VI
Po ciężkiej nocy, nastał spokojny poranek. Dostaliśmy już dobrze nam znany zestaw śniadaniowy – kiełbasa, marmolada i chleb. Te elementy tegorocznej Selekcji były najbardziej przewidywalne.
Wiedzieliśmy, że to są ostatnie nasze godziny na poligonie co tym bardziej wzmagało naszą niecierpliwość i chęć dotrwania do końca Selekcji.
Po śniadaniu, marszem w spokojnym tempie udaliśmy się w stronę jeziora. Z brzegu widzieliśmy tylko unoszące się na powierzchni napompowane koła, dwa pontony i jeszcze kilka innych elementów, które w całości tworzyły wodny tor przeszkód. Znów dostaliśmy pianki, w które musieliśmy się wcisnąć, aby wejść do wody i jak najsprawniej zaliczyć zadania.
Potem pompki, i czas na kolejny wodny tor przeszkód, jednak tym razem w kanale rzecznym. Każdy marzył żeby to był koniec. Wszyscy byliśmy zmęczeni i obolali.
Czekając na swoją kolej, każdy powtarza w głowie kod, azymuty i wiersz bo ich znajomość będzie na pewno sprawdzana podczas jednego z zadań.
Po zaliczeniu toru przez wszystkich, znów zaprowadzono nas do znanego nam miejsca nad jeziorem…
„Podpór przodem!” – usłyszeliśmy od Majora. „Raz i dwa i raz i dwa” – ciągnęło się w nieskończoność. Tricepsy paliły jak cholera. Pośród krzyków Majora słychać było nasze stękanie i sapanie. „Powstać! Do podpory przodem! Za wolno!” – czas na kolejną serię wykańczających pompek. „Powstać! TO JEST KONIEC SELEKCJI”
Dwudziestą i najprawdopodobniej ostatnią edycję Selekcji ukończyliśmy w siedem osób – sześciu mężczyzn i jedna kobieta. Ostatni zawodnik odpadł chwilę przed końcem.
POSŁOWIE
Tegoroczna Selekcja była drugą, w której uczestniczyłem. Pierwszy raz zdecydowałem się podjąć wyzwanie rok temu, jednak zadanie z utrzymaniem się na wodzie z obciążeniem mnie pogrążyło.
Uczestnictwo w Selekcji zaliczam do najlepszych przygód w moim życiu. Poza ciągłym wysiłkiem fizycznym i codziennym sprawdzianem własnej osobowości była to niezwykła okazja do zawiązana nowych znajomości z ludźmi, których w warunkach ekstremalnych poznaje się od podszewki.
W tym miejscu chciałem również zdementować pewną plotką, którą gdzieś zasłyszałem, że scenariusz Selekcji jest wymyślony na potrzeby telewizji. Prawda jest taka, w żaden sposób nie dało się odczuć jej ingerencji w przebieg rozgrywki. Kamerzyści praktycznie cały czas za nami biegali, jednak było to na zasadzie „podpatrywania” naszych zmagań, a nie rejestrowania dokładanie im znanego scenariusza. Poza tym było wiele sytuacji, w których kamer nie było, a Selekcja trwała w najlepsze.
Szkoda, że była to ostania edycja, jednak nie trudno zgodzić się ze słowami pomysłodawcy, organizatora i szefa Selekcji Arkadiusza Kupsa: „Obserwuję z przykrością, że impreza powoli się kończy… Ona jest po prostu za trudna. Mamy takie, a nie inne młode pokolenie. Niewielu ludzi stać na to by podjąć rzuconą rękawicę i przez pięć czy sześć dób poddać się najtrudniejszym wyzwaniom. Dziś zrobiła się moda na ekstremalne wyzwania i łatwiej na jeden dzień czy nawet na godzinę przeczołgać się w błocie czy ubrać w mundur.”
Relacja: Beton(24)
Zdjęcia: J. Wiśniewski (Selekcja)