Formacja SGO

20190921 Podsumowanie Ogólnopolskiej Selekcji SGO: „OPS9”

Skrót informacji w meldunku SALTR:

SITUATION: Na Ogólnopolską Selekcję SGO „OPS9” stawiło się 11 kandydatów oraz 2 członków SGO podających się za rekrutów
ACTION: Selekcję ukończyło 6 kandydatów
Zaprawa w Kolbki Adventure Park (stan końcowy 8)
Marszobieg Trójmiejski Park Krajobrazowy (8)
Topografia (8)
Marsz Kiełpinek (8)
Przeprawa przez most (8)
Marsz Kalina (7)
Marsz Sulmin (7)
Marsz Widlino (6)
Przeprawa przez Radunię (6)
SERE (6)
Marsz Kiełpinek (6)
Marsz Żwirownia (6)
LOCATION: Kolibki Adventure Park
Trójmiejski Park Krajobrazowy
TIME: 12:00 20190921-12:28 20190922
REACTION:

Przyjechałem do Trójmiasta w przeddzień SGO OPS9. Chciałem być wyspany i wypoczęty, bo nie liczyłem na odpoczynek w trakcie selekcji. Nakupiłem pełno batoników, izotoników, żeli energetycznych, wody wysokozmineralizowanej, itp. Do ostatniej chwili nie wiedziałem co powinienem ze sobą zabrać, a co zostawić. To może się przydać, jeszcze tamto, a jak będzie padać, to jeszcze to, itp… Tym sposobem przybyłem 3 minuty przed czasem. Zawsze wszystko robię na ostatnią chwilę, więc był czas przywyknąć. No i pierwszy sukces – nie byłem ostatni. Dwóch się spóźniło. Z czego jeden dość mocno.

DSCN2305

Nadano nam numery poprzedzone dziewiątką. Mi przydzielono 906. I w ten sposób zwracano się do mnie od początku do końca selekcji. Miejsce startu było mi znane z Biegu Morskiego Komandosa. To Adventure Park Kolibki w Gdyni. W sumie idealne miejsce, żeby nie wysilając się zbytnio, zamęczyć człowieka w kilka chwil. Ze zgłoszonych 111 uczestników i opłaconych 24, finalnie wystartowało nas 13. Ponadto dwóch uczestników to osoby podstawione przez instruktorów. Jeden z nich zamulał na wstępie, żeby reszta pojęła, czym jest teamplay. Jednak nie każdy zrozumiał od razu, ale pod koniec selekcji było to jasne jak słońce. Drugi symulował, że potrzebuje pomocy na trasie w trakcie pokonywania przeszkód. Mi na pierwszej przeszkodzie już się to podejście do współpracy bardzo mocno spodobało. Nigdy takiego podejścia jeszcze nie doświadczyłem i byłem nim zachwycony. W skrócie chodziło o to, że nie opłaca się biec jako pierwszy ani jako ostatni, najlepiej trzymać się w grupie i pomagać słabszym. Wszyscy wtedy na tym zyskują.

Jak w praktyce to wyglądało? Dlaczego nie opłacało się biec przodem? Gdy już pokonałeś przeszkodę to w nagrodę wykonywałeś jakieś bardzo męczące i niewygodne ćwiczenie statyczne i w tej pozycji czekałeś na ostatniego. Pierwszy miał najgorzej. Przedostatni teoretycznie najlepiej. Idealnie byłoby pomóc tym na końcu, żeby całość przebiegła w miarę sprawnie. Myślenie tylko o sobie, nie było z korzyścią dla nikogo. Dla tych, którzy się na selekcję wybierają – radzę wbić sobie do głowy współpracę w grupie od początku. Inaczej nie da się zakończyć selekcji sukcesem. Specjalnie jest tak prowadzona, że żaden samotny wilk nie ma miejsca bytu (chyba, że w grupie tych, co odpadli po drodze). Dodatkowo w trakcie selekcji wprowadzane są zadania, które wymagają wręcz współpracy, bez której zwyczajnie nie da się zrealizować celu.

No, ale od początku: w trakcie odprawy dołączył do nas pierwszy spóźnialski. W nagrodę dostał do zrobienia serię pompek. Następnie rozpoczęła się selekcja. Na początek szybkie pytanie, czy ktoś rezygnuje, zabrano nam telefony i rozgrzewka w miejscu. Nie no, żartuję. To nie była byle rozgrzewka 🙂 Zmęczyli nas pompkami, pajacykami, przysiadami, burpeesami, itp. Po czym kolejne pytanie, czy ktoś zrezygnuje i od razu biegiem w trasę.Po drodze zróżnicowany teren i przeszkody podchodzące pod biegi OCR: siatki, ścianki, przeprawy, drabinki, dźwiganie ciężkich drewnianych belek, itp. Teoretycznie jestem w tym dobry, ponieważ ćwiczę takie rzeczy od początku roku. Myślałem, że będę pomagał innym przez całą selekcję, ale tempo było zabójcze, a przebieg całości zupełnie inny niż się spodziewałem. Tu szybko posypały się pierwsze rezygnacje. Instruktor narzucił takie tempo, że ja również pomyślałem, iż to pomyłka, nieporozumienie i ogólnie źle trafiłem. Oczywiście spodziewałem się, że nie będzie lekko, ale poziom wysiłku znacząco przekroczył moje najśmielsze oczekiwania. Zaciskałem zęby ze zmęczenia i parłem do przodu. Skoncentrowałem się na regularnym oddechu, uspokojeniu tętna i wydłużaniu kroku. Jakoś to przetrwałem, choć z ledwością.

DSCN2324

DSCN2342

DSCN2344

DSCN2352

DSCN2356

Gdy zbiegliśmy z górek Adventure Parku było nas już kilku mniej. Rzekome kontuzje i ewidentne braki kondycyjne, odsiały pierwsze osoby w ciągu zaledwie godziny. Na tym etapie chciałbym zdementować myśl, że do przejścia selekcji nie trzeba mieć kondycji. Niestety trzeba i to solidną! Zbiegliśmy na miejsce startu. Tam dołączył do nas drugi spóźnialski. Ominęło go to, co odsiało chyba z 4 osoby spośród kandydatów, a za karę zrobił serię pompek i ruszył z nami dalej. Pomyślałem, że ma fuksa i będzie na tym do przodu. Niestety nie miałem wtedy pojęcia, że to nie jest wyłącznie kwestia sprawności fizycznej i tego, kto ile czego zrobił wcześniej. Po cichu liczyłem, że najgorsze za nami. Przez godzinę tak nas zmęczyli, że to mogłoby się już skończyć. Okazało się jednak, że to nawet nie był jeszcze początek, a zaledwie wstęp do pierwszej części.

Kolejne dwie godziny biegliśmy z plecakami po górkach w tempie jak do walki o podium na zawodach. Nie ukrywam – było ciężko. Bardzo, bardzo ciężko. Po drodze w ramach odpoczynku, robiliśmy przerwy na różne wymyślne ćwiczenia stacjonarne typu: pompki, podpory przodem, krzesełka, pajacyki, itp. Nie wiem jak to można nazwać odpoczynkiem… Było męczące, ale w inny sposób niż bieg po górkach z plecakiem. Można, więc powiedzieć, że to nie tyle odpoczynek co chwilowe przeniesienie obciążenia na inne mięśnie. Kiedy nadszedł mój poważny kryzys, miałem pierwszego potężnego farta na tej selekcji. Parę chwil wcześniej instruktor zakomunikował po raz kolejny, że jesteśmy drużyną i musimy współpracować. Nowym sposobem, żeby nam to uzmysłowić było przemieszanie plecaków tak, że każdy niósł plecak innego uczestnika. Mi trafił się plecak ponad dwukrotnie lżejszy. Odżyłem dzięki temu na kolejnych morderczych podbiegach. Zanim ponownie zmieniliśmy się plecakami i przyszedł kolejny kryzys, instruktor (który gonił jak koń wyścigowy) oznajmił, że jednorazowo weźmie na 5 minut plecak kogoś, kto tego najbardziej potrzebuje. Trzymałem się ile mogłem, ale chyba jako  trzeci oddałem plecak bez dyskusji, gdy instruktor na mnie wskazał. Widział na pierwszy rzut oka, że lecę już na oparach. Po nim nie było zbytnio widać, żeby ciężar mojego plecaka robił na nim jakieś szczególne wrażenie. Tu też pokazał jak powinna wyglądać współpraca w grupie tzn. jak ktoś ma jeszcze rezerwę sił to powinien ponieść plecak kogoś, kto już mięknie i zostaje w tyle. Pod względem ciężaru plecaka, ja byłem ewidentnie najgłupszy w grupie. Kilkukrotnie ktoś mi pomagał w tej kwestii w ciągu selekcji. Bardzo jestem za to wdzięczny wszystkim razem i każdemu z osobna. Był taki moment, że część zawartości się przydała, ale większość obciążenia targałem całkowicie bez sensu.

Po około dwóch-trzech godzinach podbiegów zaczęły pojawiać się bolesne skurcze u uczestników. Poratowałem kolegów szotem magnezowym i uświadomiłem sobie, że to nieuniknione zjawisko przy takim wysiłku. Mnie też później dopadły skurcze łydek. Całe szczęście mniej nasilone i o wiele, wiele później. Jeden z uczestników krzyczał z bólu i nie mógł nogami ruszyć. Koledzy mu siłą prostowali nogi i trzymali w górze, aż przeszło. Kolejny uczestnik miał takie skurcze, że nie mógł biegać, ani nawet chodzić. Pokonał część trasy na czworaka, czym wzbudził u mnie ogromny szacunek. Wola walki na poziomie godnym pozazdroszczenia. Na tym etapie jeden z rekrutów wspomniał, że chyba będzie rezygnował. Każdy (łącznie z instruktorami) mu powiedział, żeby tego nie robił, że da radę. No i kontynuował. To był ten sam, który spóźnił się o godzinę i dołączył po tym, jak już stan grupy zmniejszył się o czterech. To był dowód na to, że ta pierwsza mordercza godzina niewiele jednak znaczyła na tle całej selekcji.

Jedną z najciekawszych rzeczy, jakie pamiętam z tego etapu, to jak ów kolega ze skurczami został w tyle, bo nie był w stanie podejść na szczyt o własnych siłach. Jeden z uczestników niósł mu plecak. Reszta była już tak wyeksploatowana, że ledwie sama się wczłapała na górę. Ja w tamtym momencie marzyłem tylko o tym, żeby zrzucić plecak z pleców choć na chwilę. Instruktor zbiegł po rekruta, wrzucił go sobie na barki i z nim wbiegł na szczyt ponownie. Krzyknął przy tym, że „Nigdy nie zostawiamy swoich!”. Szacun. Serio. Bez żadnej dyskusji. Swoją drogą, to jest motto jednej z naszych jednostek specjalnych, co by wiele wyjaśniało w kwestii kondycji harta i siły tytana owego instruktora. Z drugiej strony kolejny instruktor podążał za nami jako zabezpieczenie medyczne, był z nami praktycznie przez całą selekcję. Po nim również nie było jakoś szczególnie widać, żeby cokolwiek w trakcie trasy stanowiło jakikolwiek wysiłek. Też kilkukrotnie brał na trasie czyjś (w tym również i mój) plecak i pomykał, pokazując, że da się. Nie wiem co miał w swoim plecaku poza radiem, ale był malutki i leciutki. Plecak miał małe logo GROM Challenge, fajnie się go niosło, dużo fajniej niż mój. Potem dowiedziałem się, że ten instruktor wygrał zawody GCh i to nie tylko te zresztą.

DSCN2387

DSCN2404

Chwila odpoczynku na łyk wody, rozmasowanie skurczy i pytanie, czy ktoś rezygnuje. Nie? To lecimy dalej. Większość przerw była po minutę – trzy. Dosłownie na łyk wody, zawiązanie sznurówek, szybkie siku, czy coś w tym stylu. Po przerwie dalej bieg i w pewnym momencie wyrosła przed nami kolejna wysoka górka z wieżą widokową na szczycie. Tam czekała kolejna grupa instruktorów. Znowu biegi, ćwiczenia, czołganie na brzuchu i plecach, sprawdzian z przyswojonej wiedzy i wisienka na torcie – zjazd ze szczytu wieży metodą fast-rope bez zabezpieczeń. Frajda. W trakcie zjazdów osoby, którzy akurat nie zjeżdżały na linie, odpoczywały czołgając się, pompując, robiąc planki, itp. Mnie skurcze dopadły akurat, gdy miałem przejść przez barierkę i złapać linę. Całe szczęście nie były mocne i dałem radę zjechać za pierwszym razem. Cieszy mnie również to, że nie mam lęku wysokości i więcej było dla mnie w tym frajdy niż strachu. Po zakończeniu zadania plecaki na plecy i biegiem dalej w trasę. Po upływie bliżej nieokreślonego czasu, gdy zbliżyliśmy się do starej żwirowni, bieg przeszedł płynnie w skradanie się. Nikomu nie było trzeba niczego tłumaczyć. Przebiegło to sprawnie.

DSCN2427

DSCN2452

Na żwirowni ten morderczy etap dobiegł końca, dostaliśmy urozmaicone zdania. Oczywiście w nagrodę za dotarcie tak daleko były przeróżne ćwiczenia: czołganie się, brzuszki, planki, pajacyki, itp. Wprowadzono trochę krzyków i dyscypliny w stylu „wszystko ma być wykonywane natychmiast”. Tu zabrano nam też zegarki. Za każdą zwłokę w wykonaniu czegokolwiek czekała nagroda w postaci fajnych, bardzo wymyślnych i niesamowicie męczących ćwiczeń. Tu podzielono nas na dwie grupy, rozdano mapy i wyznaczono zadanie do zrealizowania. Jedna grupa miała dostać się na szczyt wzniesienia A, druga na znajdujący się w podobnej odległości szczyt B. Szybko pojawili się nieformalni liderzy. Jak to bywa w grupie nowo poznanych ludzi ciężko określić poziom kompetencji w poszczególnych dziedzinach. Jednak poza jedną nerwową wymianą zdań na 5 minut przed końcem czasu, wszystko odbyło się płynnie. Byłem pewien, że wiem, gdzie trzeba iść. Całe szczęście grupa mnie posłuchała i wyrobiliśmy się w ostatniej minucie. Drugiej grupie poszło o wiele gorzej. Zdążyliśmy dojść na ich szczyt przed nimi. Zaliczyliśmy zatem oba punkty szybciej niż oni jeden. Po powrocie do żwirowni okazało się, że mamy „nagrodę” za szybką realizację zadania. Nie muszę chyba pisać, że nagrodą było dużo różnych wymyślnych ćwiczeń i biegania, czołgania się, chodzenia na czworaka, itp. Jednym z zadań było szukanie plecaków na czas. Za pierwszym razem nie udało nam się odnaleźć wszystkich plecaków, więc za karę zrobiliśmy kilka serii morderczych ćwiczeń. Za drugim podejściem znaleźliśmy wszystkie plecaki i w nagrodę dostaliśmy do zrobienia dla odmiany kilka serii innych morderczych ćwiczeń. Dotarła druga ekipa. Tu pojawiło się światełko w tunelu. Mogliśmy wypakować z plecaków dowolne rzeczy i wsadzić je do worków na śmieci. Mieliśmy odebrać je o godzinie 21 w miejscu obozowania. Super – wywaliłem do wora wszystko poza wodą, polarem i batonikami. Niestety plecak nadal był ciężki sam w sobie, ale i tak umożliwiło mi to dalsze funkcjonowanie. Przy wypełnionym, jak dotychczas, nie miałbym szans dotrzeć do mety. Karą dla drugiej ekipy za bardzo wolne wykonanie zadania z nawigacji było niesienie wszystkich plecaków. Czyli oni nieśli po dwa, a my szliśmy na pusto. Po opróżnieniu plecaków to nie była jakaś wielka kara, ale tylko  potencjalnie. W praktyce, każdy dodatkowy ciężar (nawet najmniejszy) powoduje po kilku kilometrach narastające wycieńczenie.

DSCN2475

DSCN2492

W międzyczasie instruktorzy przeprowadzili z nami bardzo ciekawą rozmowę na osobności. Podchwytliwe pytania, które sprawdzały poziom przywiązania do grupy. Mi udało się odpompować tylko za nieprawidłowe pytanie o numer podstawionego uczestnika, który odpadł. Byli tacy, którzy dali się podejść i pompowali dodatkowo za większe przewinienia. W tym momencie zmienił się instruktor prowadzący. Zabezpieczający pozostał ten sam. Zamiast biegu był teraz szybki marsz, a na krótkich odpoczynkach doszła teoria do przyswojenia. Trzeba było zapamiętać pojęcia takie jak BLOS, LACE, GOTWA itp. i to w trakcie picia, sikania, itp. – nie było jakiś specjalnych przerw na naukę. Później byliśmy  odpytywani na osobności z poszczególnych pojęć. Co prawda skurcze przeszły, ale zaczęły kończyć się płyny. Jeszcze przed zmrokiem miałem pusto w manierce. Całe szczęście organizatorzy nie oceniali naszych umiejętności racjonowania płynów i w wybranych punktach dali możliwość uzupełnienia zapasów. Gdyby nie to, skończyłbym selekcję dość szybko. Łącznie zabrałem ze sobą 3l płynów, a na całej selekcji spożyłem ich dwu-trzykrotnie więcej.

Zrobiło się ciemno, odpaliliśmy czołówki. Kolejny etap to szybki marsz w trudnym terenie po zmroku. Też łatwo nie było. Tempo bez taryfy ulgowej, a ciemno, ślisko i stromo. Po tym etapie mogło być już tylko gorzej. Standardowe pytanie, czy ktoś rezygnuje, szybkie uzupełnienie płynów, sprawdzian ustny z wiedzy i ogień dalej. Przenieśliśmy się na tory kolejowe. Już serio wolałem las, po ostrym tłuczniu idzie się tragicznie. Zwłaszcza tak zabójczym tempem i po zmroku. Tu bardzo szybko odpadł kolejny rekrut. Po przemierzeniu zatrważająco długiego dystansu wzdłuż trasy kolejowej, doszliśmy do skrzyżowania, gdzie czekali kolejni instruktorzy z zadaniem specjalnym i podchwytliwymi pytaniami. Na pytanie, kto jest zmęczony złapali dwóch rekrutów. Trzeba było ich od tej pory nieść. Mogliśmy wypożyczyć jedne profesjonalne nosze…ale cena była bardzo wysoka. Po sto pompek i sto burpeesów na każdego rekruta. Postanowiliśmy nieść ich w improwizowany sposób. W międzyczasie w drodze negocjacji podjęliśmy próbę wypożyczenia noszy. Efekt był taki, że napompowaliśmy się, ale na nosze i tak nie zasłużyliśmy, ponieważ albo ktoś nie wykonywał ćwiczenia prawidłowo albo nie pompowaliśmy równo. Odpuściliśmy sobie to rozwiązanie. Najlepsze co wymyśliliśmy to lżejszy pacjent na barkach, a cięższy spięty trzema pasami od spodni.  Warunek instruktorów był taki, że poszkodowanym miało być wygodnie. Do końca zadania obaj koledzy zgodnie kłamali, że jest im wygodnie. To była istna droga przez mękę. Po przejściu przez tragicznie trudny odcinek terenu, weszliśmy niosąc rannych po raz kolejny na tory Szło nam tak słabo, że w końcu dostaliśmy nosze za darmo. Jednak byliśmy już tak zmęczeni, a po torach niosło się poszkodowanych tak ciężko, że nawet z noszami szału nie było.

IMG_20190921_211458854

IMG_20190921_213233273

Doszliśmy do punktu, gdzie misja musiała zostać przerwana z powodu zbyt dużego opóźnienia. W ramach odpoczynku pobiegliśmy dalej po torach kilka kilometrów. To ja już wolałem dźwigać rannego… Nie wiem jaki był dystans i ile to trwało, ale biegliśmy bardzo szybko, bardzo daleko. Gdy wreszcie dobiegliśmy do miejsca, gdzie czekali kolejni instruktorzy, dostaliśmy nagrodę za dotarcie tak daleko czyli pompki, brzuszki, przysiady, itp. Szybkie pytanie: kto rezygnuje i dalej torami przed siebie. Tu zmienił się prowadzący i był już szybki marsz, a nie bieg. Ale było niewiele lżej, bo podkłady kolejowe zrobiły się odkryte z tłucznia. Trzeba było dobrać długość kroku do rozstawu podkładów. Tragedia. I znów przed siebie. Nie wiem jak daleko i ile to zajęło. Wpadliśmy w taki trans – każdy celował nogami w kolejne podkłady kolejowe i parliśmy do przodu. Oczywiście nie mieliśmy pojęcia gdzie i po co idziemy. Od początku selekcji tak było. Podążaliśmy za instruktorem w nieznane.

Gdy dotarliśmy do punktu, gdzie czekali na nas kolejni instruktorzy, otrzymaliśmy zadanie taktyczne. Mieliśmy przedostać się niepostrzeżenie na drugą stronę obiektu kolejowego. Na dole było koryto rzeki, na górze patrol z latarkami. Nie wiedzieliśmy czy to most, czy wiadukt. Czy jest woda i czy jest głęboko. Było ciemno, więc ciężko było zaplanować czy przejdziemy po konstrukcji mostu czy będziemy płynąć. Czas na realizację zadania był krótki, więc nie było chwili do stracenia. Rozdzieliliśmy się z instruktorami i obraliśmy wstępny plan podejścia. Od razu było widać, kto bawił się wcześniej w takie rzeczy, a kto nie. W trakcie akcji irytowało mnie świecenie latarką na prawo i lewo kolegi zamykającego szyk. Co prawda ostro ze mną polemizował, że jest ciemno, ale jak dostał upomnienie od kilku innych to się w końcu ogarnął i zgasił białe światło. Z pewnością nasza pozycja była już spalona, bo latarki z mostu co chwilę czesały teren, przez który się skradaliśmy. Całe szczęście, większość grupy była ogarnięta w temacie i dalej poszło w miarę sprawnie. Podzieliliśmy się na trzy zespoły i skokami przemieszczaliśmy się w stronę rzeki. Co chwilę padaliśmy w bezruchu, aby światło latarki nie zakończyło naszej misji. Gdy pierwsza trójka była już praktycznie przed samym mostem, ja byłem z 20 metrów za nimi. Latarki czesały teren, ale nas osłaniała skarpa. Czołganie się bokiem wymagało również sporego wysiłku, ale był to inny wysiłek niż wcześniejszy marszobieg. Instruktorzy ogłosili koniec czasu i przerwaliśmy zadanie, mimo, że byliśmy o krok od realizacji. Po zejściu na dół, potrzymaliśmy sobie trochę plecaki nad głowami w ramach odpoczynku.

DSCN2511

DSCN2522

Skoro „odpoczęliśmy”, to szybkie pytanie, czy ktoś rezygnuje, zmiana instruktora prowadzącego i można lecieć dalej. Tempo niby nie biegowe, ale prawie nikt nie był w stanie dotrzymać kroku i trzeba było podbiegać. Szyk rozciągnął się mocno i szybko odpadł kolejny rekrut. Wcale nie ostudziło to zapału prowadzącego. Tempo się utrzymywało aż do północy. Skąd wiem, że do północy? O tym za chwilę. Przed dotarciem do kolejnego punktu, prowadzący ogłosił, że kto nie dotrze do znaku drogowego „teren zabudowany” przed nim, ten rezygnuje. Był daleko przede mną. Musiałem biec. I to pełną parą, żeby zdążyć przed nim. Dwóch za mną nawet nie biegło. Nie mieli już na to sił. Na pytanie czy na pewno chcą zrezygnować, potwierdzili. Nie mieli już woli walki nawet. Tym sposobem zostało nas sześciu. W nagrodę podano nam czas. Była północ. Spodziewaliśmy się oczywiście jakichś męczących ćwiczeń w ramach odpoczynku, a tu niespodzianka. Podzielono nas na trzy pary, skuto ręce razem i wręczono mapy. Kolejne zadanie polegało na przekroczeniu rzeki na północ od przeprawy i spotkaniu się w wyznaczonym punkcie.

Trudności były trzy:

1. Za nami poruszał się pościg. Nie mogliśmy dać się wyprzedzić instruktorom.

2. Mieliśmy spięte ręce z partnerem.

3. Nie wolno nam było komunikować się głosem.

Cóż. Jedna para już chciała iść na zachód, mimo, że cel misji był na wschodzie. Drugi raz na tej selekcji przydały się moje wcześniejsze doświadczenia z mapą i kompasem. Teren nie był lekki, a instruktorzy określili, że jeśli pękną nasze kajdany z trytek, to będzie lipa. Nie czuliśmy żadnej skali Kinseya, trzymając się za rączki. To było zadanie, trzeba było je zrealizować. Nawigowanie było utrudnione bo byliśmy już bardzo zmęczeni, mieliśmy pościg na plecach i nie wiedzieliśmy co nas czeka. Nie wszystko poszło idealnie. Było stromo, władowaliśmy się w bagno po kolana, daliśmy się złapać na gadaniu i nie wyrobiliśmy się w założonym czasie. Z pozytywów – nie utopiliśmy się i w efekcie dotarliśmy do punktu docelowego.

DSCN2562

DSCN2569

W nagrodę za spóźnienie nie było transportu do obozowiska. Mogliśmy zerwać kajdany i ruszyć sobie dalej z buta. Najlepiej biegiem. Kilka kilometrów marszobiegu i dotarliśmy do jeziora. Pytanie czy ktoś rezygnuje, jakieś wymyślne ćwiczenia w ramach odpoczynku i wymarsz dalej. Podążając za niewzruszonym naszym cierpieniem instruktorem, widzieliśmy światła w oddali. Marzyłem, że to już upragnione obozowisko. No i owszem. Ogromne ognisko, mnóstwo instruktorów przy nim. Liczyliśmy na to, że będzie można się ogrzać i odpocząć. Haha. Jasne, że nie! Najpierw kilka serii ćwiczeń statycznych, a później informacja, że można się rozgrzać przy ogniu…ale trzeba go sobie rozpalić 😛 Dostaliśmy 10 minut na zorganizowanie wszystkiego, co potrzebne. Co prawda po ciemku nie znaleźliśmy iglaków, ale była brzoza. Udało się znaleźć trochę tego i owego, ktoś miał krzesiwo, ktoś korę brzozy, ktoś małe gałązki, ktoś większe gałęzie. Wilgoć w powietrzu była tak duża, że wszystkie formy rozpałki po chwili nie chciały się zapalić. Nawet jak udawało się rozpalić ogień, to utrzymanie go było bardzo ciężkie. W efekcie potencjalny czas odpoczynku i ogrzania się upłynął na próbach zorganizowania ognia. Instruktor SERE, który prowadził przedsięwzięcie, przekazał nam dawkę solidnej, skondensowanej wiedzy. Ale na tym poziomie zmęczenia, niewiele teorii udawało wprowadzić się w praktykę.

DSCN2591

Ponieważ „wypoczęliśmy i ogrzaliśmy się” przy nieistniejącym ognisku, to mogliśmy zabrać się za kolejną porcję przeróżnych ćwiczeń. Kazano nam zostawić plecaki i biec sprintem w las. Nagle policyjne światła, stroboskopy i krzyki: „gleba, ręce i nogi szeroko!”. Porwali nas 🙂 Skuli ręce z tyłu, założyli worki na głowy i wyprowadzili gdzieś w las. Rozdzielili wszystkich, kazali klęknąć i oprzeć głowę o drzewo. Klęczeliśmy tak nie wiadomo ile. Było bardzo niewygodnie, ręce bolały coraz bardziej, ale nogi mogły odpocząć. Moje były już całkiem rozmoczone, obolałe i całe w odciskach. Niektóre pęcherze już samoczynnie pękły na tym etapie. Nie robiło mi różnicy, co będą z nami robić w tym lesie. Liczyłem, że potrwa to jak najdłużej. Żeby tylko nogi miały szansę trochę odpocząć. Jednak sielanka to też nie była, skute za plecami ręce szybko zaczęły boleć i nie było jak tego rozruszać. Gdy pomyślałem, że nie wytrzymam już bólu wykręconych barków, jeden z kolegów tak cierpiał, że krzyczał na głos. Choć ból był potworny, pomyślałem, że nie mam jednak jeszcze najgorzej. Gdy tylko pilnujący nas wyczaili, że to klęczenie przechodzi w siedzenie, postawili nas do pionu z głową opartą o drzewo. Tu było jeszcze gorzej. Nie dość, że obolałe stopy cierpiały dalej, to jeszcze dźwignia na wykręconych rękach była większa. Popękana kora drzewa wbijała się w głowę i doszedł jeszcze ból pleców. Oczywiście nikogo z pilnujących nas instruktorów nie interesowało to co kogo boli. Na każdą zmianę pozycji reagowali krzykami i nikomu nie odpuszczali. Jedyne o co pytali to “czy chcesz zrezygnować?”. W końcu zaczęli nas pojedynczo zabierać na przesłuchanie. Było nawet fajnie – proste pytania, ostre światło w oczy, podtapianie, itp. Postanowiłem być nieugięty. Na przesłuchaniu kłamałem jak najęty. Potem okazało się, że wszystko zrobiłem źle 😛 Po przesłuchaniu i odstaniu kolejnej porcji czasu przy drzewie, przeprowadzono z nami rozmowę na osobności już na poważnie. Cieszyłem się, że gdzieś mnie znów zabierają, bo ręce bolały tak, że obawiałem się, że to może być koniec selekcji dla mnie. Posadzono mnie na tyłku, zapytano czy chcę na tym etapie zrezygnować, dlaczego kandyduję do SGO, skąd się o SGO dowiedziałem, dlaczego kłamałem na przesłuchaniu, itp. Pozwolono nam potem owinąć się folią NRC. Staliśmy jak cukierki, co chwilę dołączał kolejny po rozmowie i tuliliśmy się w kółku, starając złapać odrobinę ciepła.W nagrodę za przejście tego etapu, mogliśmy wrócić biegiem do obozowiska, gdzie czekały na nas kolejne wymyślne ćwiczenia. Z najciekawszych zapamiętałem czołganie się na brzuchu, powtarzając w trakcie czołgania tekst za instruktorem:

”O Mamo! – O Mamo!

Już mi się nie chce! – Już mi się nie chce!

Wszystko mnie boli! – Wszystko mnie boli!

(…)

Rezygnuję! – Ni chu*a!”

Nie daliśmy się wkręcić w ten numer, ale to było bardzo sprytne, wredne i podstępne. Seria kolejnych ćwiczeń statycznych, aż do jednolitego krzyku rekrutów z bólu i info, że możemy iść spać. Praktycznie tu, gdzie stoimy. Dostaliśmy bańkę wody i nieokreślony w żaden sposób czas na odpoczynek. Nieufni, ale wyciągnęliśmy kto co tam miał i zaczęliśmy szykować się do odpoczynku. Spodziewałem się, że może to być podpucha, więc wszystko układałem tak, aby jak najszybciej móc to zebrać. Marzyłem o zdjęciu butów, skarpet i położeniu się choć na chwilę. W trakcie, gdy jeszcze walczyliśmy ze zdejmowaniem poprzyklejanych do nóg skarpet, rozległ się alarm. Tak, to miała być pobudka! Skoro jeszcze się nie położyliśmy wszyscy  to odpuścili nam już ćwiczenia i można było kimnąć. Rozłożyłem karimatę, śpiwór i owinąłem to folią NRC. Wyjąłem z MRE podgrzewacz chemiczny, wlałem kilka kropel wody, zawinąłem to w suchą koszulkę i wsadziłem między uda. Wmusiłem w siebie pierwszą w trakcie selekcji kanapkę, popiłem wodą i zasnąłem w ciepełku jak dziecko.

IMG_20190922_034505

Odpoczynek trwał prawie dwie godziny. Spałem jak zabity. Obudziło nas trzaskanie drzwi auta i krzyk, że za 5 minut zbiórka. Czułem się o milion razy lepiej, niż przed snem. Niestety moje stopy były tak mocno poranione, że sen niewiele pomógł w tej kwestii. Każde dotknięcie było dla mnie jak cięcie żyletkami. Ale czy ktoś o to pytał? Kogoś to interesowało? Nie. Zbiórka (mimo, że nie każdy zdążył się ubrać i zwinąć śpiwór). Pytanie czy ktoś rezygnuje i biegiem w trasę. Tym razem bez plecaków, za to szybko i daleko. Następnie test z matmy. Dosłownie. Mieliśmy w 10 minut przebiec wyznaczony dystans i rozwiązać test na poziomie podstawówki. Im szybciej dobiegniemy, tym więcej mamy czasu na rozwiązanie. Cóż – to też było podchwytliwe. Nie mogąc uspokoić oddechu, wcale nie jest takie oczywiste wypełnienie kartki A4 wynikami jakichś tam prostych zadań z matmy. Przyjąłem zasadę, że robię to co wiem na pierwszy rzut oka, resztę zrobię jak mi wystarczy czasu. Jestem przekonany, że zrobiłem prawie wszystko dobrze, bo to nie było obliczeniowo skomplikowane. Ale na 2-3 zadania przed końcem, jak już pojawiła się presja czasu, miałem kompletną pustkę w głowie. Nawet prostego odejmowania i dzielenia nie byłem w stanie ogarnąć. W nagrodę za zrobienie testu z podstawówki, mieliśmy zrobić aniołki na śniegu. Tylko, że nie było śniegu. Była za to łąka ze świeżą rosą… Okay. Czyli suche ciuchy ubrane rano, już nie były wcale suche na plecach. Teraz czołgając się, wracamy do obozowiska. No i z przodu też wszyscy cali mokrzy. Teraz zbiórka i przysiady, aż spóźnialscy się doczołgają. Więcej przysiadów, aż spóźnialscy się spakują. Rekordziści trzasnęli ponad 90 przysiadów. W ramach odpoczynku szybki bieg nad jeziorko. W trakcie biegu śpiew. Mało kto był w stanie przypomnieć sobie jakiś tekst dowolnej piosenki, więc wielokrotnie po drodze pompowaliśmy w nagrodę. Wystarczyło zirytować instruktora nie rozpoczynając śpiewu w 10 sekund i już czekał nas kolejny odpoczynek od biegu w podporze przodem. Po dobiegnięciu do jeziorka mieliśmy usiąść blisko siebie tak, aby mieć pięty w wodzie. Po złapaniu się pod ręce, robiliśmy wspólnie brzuszki, krzycząc przy każdym uniesieniu tułowia „Och, jaki piękny widok!”. Fakt – gdyby nie ogromne zmęczenie i potworny ból, byłbym w stanie docenić świt na skraju zamglonego jeziorka. Po zrobieniu serii wspólnych ćwiczeń z różnymi śmiesznymi okrzykami, ruszyliśmy biegiem w trasę powrotną. Tym razem zaczęły nam się kończyć pomysły na piosenki, więc przystanków na pompki w nagrodę było jeszcze więcej. Po dobiegnięciu, ruszyliśmy w dalszą trasę z ponownie wypełnionymi pełnym ciężarem plecakami.

Wyszło na to, że z obiecanej godziny 21, obozowisko odwiedziliśmy nad ranem. Całe szczęście mieliśmy co najmniej 1,5 h realnego, nieprzerwanego odpoczynku. Niby niewiele, ale jednak odpoczynek. Dalej do mety była kilkugodzinna katorga. Zdewastowane, coraz mocniej bolące stopy, nasilały moje obawy, że nie dotrę do mety selekcji. Pod górkę mogłem jeszcze w miarę się wspinać, po równym to był makabryczny ból, a z górki – nie znam takich słów, żeby opisać to cierpienie. Zacząłem mocno odstawać od grupy. Na tym etapie instruktorzy nie chcieli w żaden sposób się mnie pozbyć, ale taryfy ulgowej też nie było. Na postojach inni mieli chwilę na łyk wody, ja tylko dorównywałem i ruszaliśmy dalej. Kiedy za przewinienie jednego z rekrutów były różne wymyślne ćwiczenia, ja się cieszyłem, że choć na chwilę obolałe stopy mają przerwę. Z radością robiłem pompki, pajączki i wszystko inne ćwiczenia, które były odciążeniem dla moich obolałych nóg. W takim wielogodzinnym cierpieniu poruszaliśmy się przed siebie. Jeszcze jeden z rekrutów miał problem z nogami. Nie wiem już teraz, czy to skurcze, kontuzje, czy również pęcherze. Po dojściu do ostrych podejść nie było już mowy o trzymaniu tempa, a kolejne zadanie z nowymi instruktorami tego właśnie wymagało.

Zostawiliśmy plecaki w ustalonym miejscu, nastąpiła rotacja instruktorów i wyznaczono nam nowe zadanie. Maksymalna odległość pomiędzy uczestnikami nie mogła przekroczyć 2 metrów. No i co teraz? Tak – teamplay. Ci z nas, którzy mieli taką możliwość, pomagali kontuzjowanym. Ja również na tym etapie wymagałem pomocy, aby móc trzymać tempo. Bardzo mocno mi koledzy pomogli. Trzymałem ich za ramiona i tak biegliśmy przez kilometry trudnego terenu. Wydawało mi się, że wielkim błędem jaki popełniliśmy, było powierzenie nawigowania rekrutowi, który nie był w tym temacie obeznany. Spowodowało to ogromne problemy po drodze. Wielokrotne zbaczanie ze szlaku, wielokrotne powroty po własnych śladach. Ogólnie… tragedia. Gdy wreszcie uznaliśmy, że parcie pod presją czasu do przodu na oślep jest bezcelowe, pochyliliśmy się nad mapą. Położyliśmy ją na ziemi, zorientowaliśmy ją topograficznie, po czym dalej  wszyscy zrobiliśmy wszystko źle. Dosłownie popełnialiśmy wszystkie możliwe błędy nawigacyjne po kolei. Instruktorzy naliczyli już karę rzędu 150 pompek na osobę po dotarciu na miejsce docelowe. Nie mieliśmy pojęcia co dalej. Instruktorzy chcieli pomóc, ale tylko powodowali większy mętlik w głowie. Zapytali czy wszyscy w tym momencie rezygnujemy, bo zadanie jest niezaliczone, a wykonać je trzeba. Wtedy mnie olśniło. Przecież z prawej jest wschód, a nie północ. No odkrycie Ameryki…

DSCN2667

DSCN2704

DSCN2706

DSCN2709

Ciężko to zrozumieć jak się tego nie doświadczy samemu, ale przy tak ekstremalnie mocnym wycieńczeniu, nic nie jest tak proste, jak być powinno.  Ok – nareszcie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy i gdzie mamy dalej iść. Teraz już instruktorzy nakręcali tempo do granic absurdu. Kolega od kilkunastu minut krzyczał do mnie „nie myśl o tych nogach, zapomnij o bólu, biegnij”. Bardzo to pomagało. Nie na ból oczywiście, ale tempo mi poprawiało znacząco. Na żwirownię wbiegliśmy wszyscy razem. Tu w perspektywie było miliard pompek karnych za opóźnienie i wszystkie inne możliwe ćwiczenia stacjonarne. Zakomunikowano 2 godziny do końca selekcji, zapytano czy ktoś rezygnuje. Nie? To podpór przodem. Powstań! Koniec selekcji! To była podpucha. Było 28 minut po dwunastej. Czyli mieszano nas z błotem fizycznie i mentalnie przez 24 i pół godziny. Gratulacje, podziękowania, zbicie piątki, przytulasy, wskazanie ogniska z kiełbaskami, piciem, itp. Instruktorzy mówili o szacunku do nas, ja im powiedziałem, że będą się wszyscy smażyć w piekle. Ogólnie sielanka 🙂

DSCN2713

DSCN2726

Jak oceniam moje przygotowanie? Sprzętowe na dwóję, kondycyjne na czwórkę. Jak zatem zaliczyłem selekcję? Nie nogami i nie sprzętem. Głową, sercem, z pomocą grupy i instruktorów, a przede wszystkim całą masą szczęścia. Jako pamiątkę, dostałem certyfikat, poświadczający przejście selekcji, odrobinę whisky w słoiczku po miodzie.

O co chodzi z tym whisky? Taka moja osobista tradycja. Na każdym biegu terenowym i OCR, jak już nie mam sił przeć przed siebie, pytam wolontariusza lub sędziego na trasie „gdzie dają whisky”. Zawsze się ze mnie śmieją albo kłamią, że na następnym punkcie, że na mecie, itp. Tu też musiałem taki tekst do instruktora puścić. Nie pamiętam tego nawet. Na mecie otrzymałem słoiczek i usłyszałem – „Proszę, obiecałem, że będzie whisky na mecie i jestem słowny. Gratuluję!”. Coś niesamowitego.

Jak ktoś był czujny podczas lektury, to zauważył, że odpadło więcej niż matematyka na to wskazuje. Każdy, kto zrezygnował, dostawał szansę na ponowne dołączenie do grupy. Poza jednym rekrutem, każdy kto dołączył ponownie, odpadł jeszcze raz na trasie. To potwierdza, że lekko nie jest. Ukończyło nas siedmiu, z czego jeden będzie musiał do selekcji podejść ponownie. Skoro o północy zrezygnował, selekcja nie została mu zaliczona. Ale korzyść ma. Teraz wie, że jest w stanie to przejść. Wystarczy nie rezygnować i dawać z siebie wszystko do końca. Gdyby nie tak ogromne zmęczenie, przeradzające się z czasem w cierpienie, powiedziałbym, że to było wspaniałe przeżycie. Niesamowici ludzie, niespotykane sytuacje, piękne tereny, sporo frajdy, nowe doświadczenia, ogromne pokłady endorfiny na mecie. W ciągu doby wypiłem kilka litrów wody, zjadłem jedną bułkę, dwa batoniki i cztery żele energetyczne. Ponad 50% dźwiganego przeze mnie ciężaru plecaka nie miało żadnego uzasadnienia.

Szczerze polecam.

Choć wiem, że kolejna selekcja będzie zupełnie inna, to radzę nie powielać moich błędów. Czy będzie lekko? Na pewno nie! Czy da się to zrobić? Jestem żywym przykładem, że da się!

Bober, 906.

70510199_396964747684896_8130223248508977152_o