Formacja SGO

20190914 VII edycja Grom Challenge

Skrót informacji w meldunku SALTR

SITUATION: Pięciu członków SGO Gdańsk wystartowało w VII edycji GROM Challenge

ACTION: Krawiec i Ania zajęli I miejsce zespołów mieszanych, Gruby i Kursik zajęli II miejsce zespołów Open

LOCATION: Czerwony Bór

TIME: 20190914

REACTION: pełna relacja Maca poniżej

Do decyzji o udziale w biegu dojrzewałem długo… pierwsza przymiarka z zeszłego roku nie wypaliła. Nie pozostało nic innego jak wystartować w tym roku czyli VII edycji biegu.
Przygotowania zacząłem dobre pół roku wcześniej, stopniowo zwiększając ilość treningów a później wydłużając dystanse.
Sporo czytałem, oglądałem, pytałem, szukałem wiadomości o biegu… strach był coraz większy a może raczej obawa czy dam radę, czy wytrzymam… cóż cyfry w peselu nie kłamią.
Ale do startu… wszystko gotowe, plecak tylko co do plecaka? O to zadbali organizatorzy – woda, energetyk, batony.
Na linii startu stanąłem ze Scoutem, duet w sumie 92-letni. Plecaki sprawdzone, uśmiech na twarzy, sygnał – start.
I od razu pierwsze zadanie – stalowa lina holownicza na ramiona i bieg. Konkretna rozgrzewka przed kolejnymi zadaniami. Dobre słowo od instruktora, kilka orzeszków i w drogę. I tu skończyło się czyste a zaczęło brudne – opad na łapy i pod amfibię a tam cudowne chłodne, lepiące błoto. Później już nic nie było takie czyste…
Kolejne przeszkody przez murek i tu chyba kontuzję zaliczył uczestnik startujący przed nami, co nie wyrokowało optymistycznie na dalszą drogę ale cóż, szybko bo Scout ucieka i na kolana pod murek… a dalej czekało już jeziorko. Była okazja zmyć z siebie błoto. Pływał ktoś z was w ubraniu w butach dodam nie sportowych tylko takich ciężkich wojskowych? I z plecakiem? Miód, nie ma co kwasić, lecimy dalej.
Po drodze kolejne zadania – trasa prowadziła przez malowniczo położone okolice, choć nie specjalnie był czas na podziwianie okoliczności przyrody. Postawiliśmy sobie za zadanie biec cały czas, truchtem ale do przodu, nie stać. Energii dodawało zbliżanie się do innych drużyn. Kolejne zadania wykonywaliśmy sprawnie: bieg ze skrzyniami, praca z mapą i kompasem bez problemu, bez karnych ćwiczeń – przed biegiem ustalono, że karniakami będą taczki. W drogę, nie ma czasu na straty. Mundur zaczynał już wysychać tylko buty ciągle kłapały mokre… z górki pod górkę trochę po równym a dalej znowu z górki i pod górkę i pod ziemię do tunelu… W pobliżu słychać było strzały co zapowiadało coś ciekawego i ciekawe było… ŻWIROWNIA… kto tam był wie co to znaczy, brak oparcia dla nóg, dla rąk, chciałeś do góry a jechałeś w dół. To był ten moment, kiedy dużą robotę dla mnie zrobił Scout – motywował, krzyczał, wspierał, podawał dłoń… Pamiętaj – wszystko co robisz i gdziekolwiek się wybierasz – zawsze we dwoje…

To była chwila, gdy zacząłem myśleć, że nie dam rady… p…. nie biegnę dalej… ale ciepłe słowa Scouta a później naszego następnego teamu dały mi kopa… Przede mną był ostatni podbieg z linami i już byłem na górze, złapałem wiatr i goniłem dalej za swoim Buddy… i wiecie co pomyślałem tam na górze? Sam sobie nie wierzyłem… Pomyślałem, że za rok wracam, będę lepiej przygotowany i przelecę tę ŻWIROWNIĘ ! Nie zamulę ! Niestety straciliśmy trochę z naszej dobrej pozycji.
Bieg trwa dalej, wyprzedzamy kolejne zespoły, zaliczamy kolejne zadania: skrzynki z amunicją, niesienie poszkodowanego na rękach jak bobaska po kąpieli… się dzieje ale co tam, jest dobrze. Pędzimy dalej, no może nie zawsze biegiem, czasami szybkim marszem ale cały czas do przodu… kolejne zadania.
Po ŻWIROWNI (ta nazwa już na zawsze będzie pisana dużymi literami) najtrudniejszym zadaniem był punkt medyczny i nie opaska uciskowa, tylko późniejsze transportowanie rannego na plecach czołgając się z górki i pod górkę (nie jedną, było ich chyba z pięć albo sześć) a następnie zmiana ról i transport poszkodowanego na tzw. strażaka do punktu medycznego. Zaliczone i lecimy dalej.
Jednym z ciekawszych zadań było strzelanie z pistoletu VIS i karabinka MSBS. Scout wybrał krótką, ja długą… wynik strzelenia na 5 strzałów 1:5 i 4:5, nagroda? Pięć karnych kółek i pędzimy dalej. Na trasie był jeszcze punkt z węzłami, z pamięciówką tzn. na punktach wcześniej pojawiały się logotypy różnych jednostek wojskowych, które następnie należało poprawnie wskazać. Tu nagroda była również miła i urozmaicająca biegową nudę – za każde błędne wskazanie bieg z górki pod górkę. Kanały woda, mokro, zimno… a później ciepło bardzo ciepło- kilometry nasypem kolejowym.
A skoro byliśmy już prawie rozgrzani i w suchych ciuchach, to zaczęła się woda… kilka kilometrów kanałami , rzeczkami od kostek po piersi, tam ciepło tu zimno i zaczęły się skurcze… Ból, jakiego do tej pory nie doznałem… Żeby było łatwiej i aby nie ślizgać się na trawie wychodząc z wody, każdy przepust pokonywaliśmy na kolanach. Doznania z kategorii 7D… mucha nie siada, bo one też tam nie wytrzymywały.
Dość trudnym przepustem był ten z prześwitem nad taflą wody na wysokości ok 20-30 cm. Aby go pokonać, trzeba było przeciągnąć się przy pomocy lin tyłem do kierunku marszu z plecakiem na brzuchu…
I dalej w drogę… i po kolejnych kilometrach w wodzie na brzegu miła odmiana – czołganie z gumisiem w akompaniamencie huku karabinu. Na nogi i dalej… a tu kolejna piaskownica , jednak ta dziecinnie prosta w porównaniu ze ŻWIROWNIĄ. Mała rundka zapoznawcza z terenem i mała inżynieria – piasek, saperka, woreczek, kopanie, sypanie, ważenie i dodatkowe 10 kg na plecy – możemy biec dalej. Staram się wspomóc mojego Buddy bo teraz on potrzebuje mojego ciepłego słowa. Już prawie witaliśmy się z metą i w bok odbiegamy od celu. Przed nami kolejne kilometry – przeciskanie się przez jakieś ruiny, piwnic, gdzie w trosce o temperaturę naszych ciał jesteśmy polewani wodą. A dalej widać już chyba metę. Strzały z moździerza i niestety mały zonk – źle ustawiłem odległość i granat spadł za blisko, efekt? Dodatkowa rundka taczką. Przed nami jeszcze tylko małpi gaj… oponki, tunele, podciągnięcia, czołganie. Biegniemy dalej a tu lina i wciąganie na rękach w górę – tu dzięki pomocy daję radę. Wpadamy na punkt rzutu nożami no i cóż, wynik…? Ładujemy we dwóch taczkę i lecimy dalej… Do jeziorka dla ochłody, jeszcze tylko dwa murki, znana już nam amfibia ale tym razem górą… To co nas nie opuszczało na tym etapie to skurcze… Ledwo zlazłem z tego grata, o skoku nie było mowy… Lecz przed nami upragniona meta. Żeby było z fasonem, wbiegamy na nią równo. Medale na szyi i banan na pysku! Ukończenie tego biegu – uczucie bezcenne !
Wystartowaliśmy z nr 33, bieg ukończyliśmy na miejscu 23 i zmieściliśmy się w limicie czasowy. Dla mnie debiutanta to wyczyn z górnej półki.
Wiem jedno – za rok wracam i walczę o lepszy wynik.

PS Kolejność zadań i przepraw może się różnić od rzeczywistości – zmęczenie i radość z ukończenia zrobiły swoje.